Mój kolega, Janek Topolski, swego czasu opowiadał już w tej rubryce, jak totalnym atakiem na ludzkie zmysły może być festiwal filmowy. Nie będę więc snuła opowieści w stylu "człowiek kontra żywioł kultury" - w końcu wy sami zapewne przeżywacie podobne przesilenie co roku we Wrocławiu. Nie pokuszę się również o żadne podsumowanie. Ujęcie tak ekstremalnego przeżycia w chłodne ramy jakiejkolwiek struktury jest wyjątkowo trudne, cieszę się więc, że obowiązuje mnie w tej kwestii tajemnica zawodowa. W końcu to, co ja widziałam, wy możecie zobaczyć w lipcu we Wrocławiu.
Chciałabym wam za to opowiedzieć o doświadczeniu z kinematografią, z którą wy również będziecie mogli wejść w bliższy kontakt już za parę miesięcy. Kino kanadyjskie w Berlinie reprezentowane było bowiem licznie i różnorodnie i aż się prosi o choćby kilka słów. W programie zasadniczym - 6 filmów (czyli średnio), w odważniejszym choć dużo węższym forum - 3 tytuły (więc całkiem nieźle), za to na markecie - bardzo istotnej platformie dla profesjonalistów - 30 (prawdziwe zatrzęsienie). Ponieważ byłam tylko na drugiej połowie festiwalu, a do tego miałam nieposkromiony apetyt na wszystko, z tego bogactwa udało mi się zobaczyć jedynie dwa kanadyjskie filmy. Można by więc uznać, phi, to o czym tu mówić, a jednak… nawet w tej mikroskali, uwierzcie mi, jest o czym.
Pierwszy tytuł, o którym chcę napisać, to dokumentalne (?) Fig Trees Johna Greysona - chyba najbardziej ekstremalny film jaki udało mi się zobaczyć w Berlinie. Sam temat, biorąc pod uwagę profil Berlinale, nie zapowiadał w sumie nic rewolucyjnego - ot solidna dawka antyglobalistycznej ideologii i poprawności politycznej. Kanada specjalizuje się jednak w mocno zaangażowanych dokumentach, by przywołać choćby Korporację Jennifer Abbott i Marka Achbara, Sfabrykowany krajobraz Jennifer Baichwal czy W górę Jangcy Yunga Changa - pomyślałam więc, trzeba zobaczyć!
Rzecz traktuje o dwóch gejowskich aktywistach - Zackie Achmacie z Afryki Płd. i Timie McCaskellu z Toronto. Obaj chorzy na AIDS, swego czasu odmówili przyjmowania leków, wszczynając w ten sposób globalną wojnę o to, aby kuracja spowalniająca rozwój choroby była dostępna dla wszystkich, również dla mieszkańców Afryki. Jednak - i tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie - autentyczne wywiady, przemówienia, konferencje prasowe i demonstracje są w tym filmie "wsamplowane" w filmową operę i odegrane jeszcze raz jako… awangardowe arie. W tej drugiej, fikcyjnej rzeczywistości mamy więc hagiograficzną opowieść o dwóch współczesnych świętych, a do tego: 1) pisarkę Gertrudę Stein w roli wielkiej Autorki, 2) odwołania do jej opery Czterech świętych w trzech aktach, 3) świętą Teresę z Ávili, 4) narratora w osobie wiewiórki-albinosa w czterech różnych postaciach, 4) człowieka bez rąk i nóg, który w pewnym momencie wkracza na scenę / ekran, aby pomóc wiewiórce ogarnąć temat, 5) podział kadru na cztery części (z czterema oddzielnymi ariami, a jakże!), 6) kwestie aktorskie układające się w palindromy i 7) listę najbardziej kultowych gejowskich piosenek… W bardzo dużym skrócie to by było chyba na tyle… Radosny, bałaganiarski wszystkoizm, bardzo w stylu queer, czasem zabawny, czasem nieznośny, w każdym razie mocno odbrązawiający. John Grierson zebrał rzęsiste brawa przed seansem, trochę zdezorientowane i nieco mizerniejsze oklaski po seansie i nagrodę Teddy dla najlepszego dokumentu (specjalne wyróżnienie dla filmów poruszających tematy gey/les i promujących tolerancję wobec mniejszości seksualnych).
Tak się złożyło, że po urokach pierwszego wieczoru w Berlinie i 5 godzinach snu znów trafiłam na kanadyjski film - Before Tomorrow (Le jour avant le lendemain) Marie-Hélène Cousineau i Madeline Ivalu.
Film powstał pod skrzydłami dwójki filmowców śledzących świat Inuitów, rdzennych mieszkańców ziem Arktyki, których możecie znać z ich drugiego wspólnego projektu - Dzienników Knuda Rassmusena (The Journals of Knud Rasmussen, 2006), pokazywanego na 7. edycji festiwalu. Zacharias Kunuk i Norman Cohn współpracują od 1999 roku, od produkcji telewizyjnej, Nunavut: Our Land, przy którym Kunuk zajął się reżyserią a Cohn - zdjęciami. Swoje kolejne projekty - nagrodzony Camerą d'Or w Cannes Atanarjuat (2001) i Dzienniki właśnie - realizowali autorsko, sami zajmowali się również produkcją, scenariuszem, montażem. Before Tomorrow to nie jest ich reżyserskie dzieło, zajęli się tylko produkcją i zdjęciami (Cohn), jednak można powiedzieć, że wszystko zostało w rodzinie. Film podpisały Marie-Hélène Cousineau - fotografka, autorka fotosów przy produkcji Atanarjuat oraz Madeleine Ivalu - aktorka-amatorka, która od zawsze współpracuje z Kunukiem i Cohnem i pomagała im przy inuickiej wersji dialogów Dzienników.
Znając Dzienniki i domyślając się temperamentu ludów dalekiej północy, owszem, spodziewałam się czegoś ascetycznego, chwili wytchnienia po hulaszczym Fig Trees. Tymczasem spotkał mnie prawdziwy filmowy detoks! Before Tomorrow to historia Ninioq (w tej roli sama Ivalu), kobiety, która razem ze swoim wnukiem Apakiem i bardzo zniedołężniałą przyjaciółką Kuutujuk, wypływa z osady na wyspę, gdzie ma się zająć suszeniem ryb. Czyste śnieżne krajobrazy z pojedynczymi sylwetkami odzianych w skóry ludzi, proste codzienne czynności, śladowa intryga i mnóstwo przestrzeni mentalnej dla widza. W tym świecie każda najmniejsza opowieść z przeszłości urasta do rangi legendy, każdy dzień niesie zagrożenie, każdy, nawet najbardziej powściągliwy gest staje się wymowny. Ten skromniutki film bez żadnej tezy, żadnego wyraźnego przesłania niesamowicie uwolnił moje myśli. Zabrzmi to paradoksalnie (w końcu nie po to pojechałam do Berlina z planem oglądania pięciu filmów dziennie), ale nagle poczułam, że ten nasz świat jest zbyt duży. Zbyt dużo opcji, możliwości, zbyt dużo mniej lub bardziej nieistotnych fabuł - być może to budzi w nas czasem tę nieznośną życiową niestrawność. Może to banał (choć czasem nie ma jak soczysty banał!), ale myślę, że nic nie smakowało mi tak bardzo, jak Apakowi jego pierwsza upolowana własnoręcznie foka.
Dwa filmy, oba eksplorujące kulturowe peryferia i dwa tak kompletnie różne światy. Grierson ze swoim nadmiarem, rozbuchaniem, tysiącem kulturowych kontekstów i Inuici, których życie jest tak wolne od treści i tak treściwe zarazem. Jedno jest pewne - Kanada to dziwny kraj. Mnie zaciekawiła. Mam nadzieję, że was również.