Od czasu powstania w 2005 roku Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w polskim kinie działo się coraz lepiej. Sukcesywnie wzrastała liczba produkowanych filmów, liczba międzynarodowych koprodukcji z udziałem Polski, a także liczba widzów w kinach. Polskie filmy osiągają też wysoki jak na warunki europejskie udział we własnym rynku. Jak widać poprawa dotyczy jednak przede wszystkim wymiaru ekonomicznego i przemysłowego, co jest naturalnym pierwszym krokiem w procesie budowy znaczącej kinematografii. Wciąż czegoś w polskim kinie brakowało: młodej, wyrazistej formacji twórczej, filmów w głównych konkursach trzech najważniejszych światowych festiwali, czegoś więcej niż Oscarowe nominacje, obecności na ekranach europejskich kin, wreszcie podobnej wagi polskiego filmu w rodzimej kulturze jak w czasach powojennych. Matka Teresa… (wraz z kilkoma obrazami z roku 2009) oferuje nadzieję na ten swoisty "drugi krok" polskiego kina, na skok jakościowy i artystyczny, idący za ilościowym i ekonomicznym.
Polskie społeczeństwo anno Domini 2010 w pewnym sensie bardziej przypomina społeczeństwo amerykańskie niż zachodnioeuropejskie. Otóż wydaje się, że jesteśmy dość blisko "wojny kulturowej" analogicznej do tej, jaka rozgrywa się w amerykańskiej kulturze od kilku już dekad, a względną liczebną równowagę jej potencjalnych stron ukazała druga tura ostatnich wyborów prezydenckich. Mamy w Polsce rodzimych rednecks, mamy też z drugiej strony pewien intelektualny mainstream, powiedzmy, warszawsko-krakowski, która to oś pełniłaby rolę polskiego Wschodniego Wybrzeża. Mamy dwie strony coraz bardziej konstytuujące dwie odrębne "wspólnoty interpretacyjne" w sensie Fishańskim, a więc coraz bardziej oddalające się od siebie i wzajemnie nierozumiane. Wyjątkowo niefotogeniczną twarz obu stron owej rodzącej się "wojny kulturowej" objawiły tego lata wydarzenia wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu - twarz obrońców krzyża i twarz prowokujących ich ludzi, lecz można wskazać i bardziej fotogeniczne twarze obu stron: tych zbierających się na Krakowskim Przedmieściu w kwietniu tego roku i tych, powiedzmy umownie, z klubu "Krytyki Politycznej" przy Nowym Świecie. Dla polskiego kina istotne jest to, że każda ze stron owej "wojny kulturowej" dysponuje całym zestawem tematów i kwestii jej zdaniem nieporuszanych i marginalizowanych. Dla tych drugich będą to choćby kwestie polskiej religijności, kondycji i wpływów Kościoła, "szklanego sufitu" i przemocy domowej, kosztów społecznych neoliberalnej ekonomii, podobnych kosztów udziału polskiego wojska w misjach zagranicznych oraz ich strategicznego sensu czy politycznego rachunku zysków i strat (pytania skupiającego się w tytule książki jednego z analityków Polska armia na posyłki), temat Jedwabnego, a może i mroków Starych Kiejkut. Wizja historii najnowszej tych pierwszych pełna jest z kolei gotowych fabuł senasacyjno-kryminalnych, zapewne istotny byłby dla nich temat tajemniczych i niewyjaśnionych śmierci po 1989 roku (choćby szefa NIK, komendanta głównego policji, czy szefa Ośrodka Studiów Wschodnich), może (strzelam) zapragnęliby zekranizowania motywów z Wieszania Jarosława Marka Rymkiewicza.
Rzecz w tym, że rysuje się obecnie możliwość ideowego (i ideologicznego) "rozkołysania" polskiego kina, uczynienia go gorącym i kontrowersyjnym. Oczywiście wraz z ryzykiem protestów, czy oglądania filmów przez nas osobiście nie do zaakceptowania (ale chcieliśmy wszak "niewygodnych" i "uwierających", prawda?). Pojawia się i kwestia czy polskie kino zechce w takiej wojnie wziąć udział "po obu stronach", czy tylko po jednej, wszak z obu liczebnie mniej więcej równorzędnych stron, przedstawiciele jednej najprawdopodobniej zdecydowanie częściej chodzą do kina i zdecydowanie liczniejszych mają w swych szeregach twórców. Pozostaje jednak wciąż wspomniane już pytanie: czy chcemy takiego kina? Przeciętny polski film kosztuje wszak kilka milionów złotych, roczny budżet PISF wynosi około 160 mln zł. Czy chcemy kwoty te przeznaczyć na produkcje poruszające tematy społeczne i polityczne, czy może lepiej (i taniej) będzie pozostawić je dziennikarzom, publicystom i naukowcom, kinu przeznaczając zaś rolę sprawnej ekonomicznej maszynki do zarabiania pieniędzy (tej zaś wyjątkowo źle robią kontrowersje), ewentualnie wypuszczania gładkich, eleganckich narodowych "kart wizytowych"?
Znamienny werdykt jury tegorocznego festiwalu w Gdyni (zwycięstwo Różyczki i pominięcie Matki Teresy od kotów) zdaje się wskazywać na drugą z alternatyw. Ja trzymam jednak kciuki za Pawła Salę debiutującego filmem wyprodukowanym przez Zespół Filmowy o nazwie "Rozwój". Polskiemu kinu bardziej przydadzą się teraz nie tacy cieśle, co wygładzają materię, lecz ci, którzy czynią ją chropowatą. Nawet jeśli w piątkowy wieczór, w dzień premiery, w wygodnym multipleksie w bardzo ładnym centrum handlowym Matkę Teresę… oglądało ze mną czterech innych widzów, pozostaje ona znakiem dobrej nadziei dla polskiego kina.
Tekst ukazał się w "Odrze", nr 11, 2010
Marcin Adamczak (ur. 1980) ukończył kulturoznawstwo na UAM w Poznaniu oraz produkcję filmową i telewizyjną na PWSFTvT w Łodzi. W latach 90. autor filmów offowych. Pisuje głównie w "Odrze". Ostatnio wydał książkę "Globalne Hollywood, filmowa Europa i polskie kino po 1989 roku" (wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010). Stypendysta Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej (2010 i 2011). Wcześniej trzykrotnie wyróżniony w Konkursie o Nagrodę im. K. Mętraka (2008-2010).