KINO-OLO,
czyli Alexander Sroczyński Show
null

Pełen program retrospektywy

Alexander Sroczyński, ksywa Olo, jest chyba największym – obok Juliana Józefa Antonisza, ksywa Julo – oryginałem w dziejach rodzimej animacji. Noncamerowe filmy Jula podbiły publiczność ubiegłorocznej edycji festiwalu NOWE HORYZONTY. W tym roku przyszła pora na Ola, który swój dorobek artystyczny przedstawi we Wrocławiu osobiście.  

Obaj tworzyli w krakowskim - nieistniejącym już, niestety - Studiu Filmów Animowanych, które zasłynęło kiedyś najwyższym tzw. współczynnikiem nagrodowym (ponad 270 filmów zrealizowanych w ciągu 30-letniej historii Studia przyniosło twórcom 136 nagród i wyróżnień na międzynarodowych i krajowych festiwalach). Temperamentami twórczymi są nieco do siebie podobni. W życiu Antonisza trudno było nieraz oddzielić kreację od prywatności, zgrywę od powagi. Podobnie jest ze Sroczyńskim. Kiedyś podczas ceremonii otwarcia Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie pojawił się w kinie Kijów przebrany za arabskiego szejka (i do zamknięcia imprezy nie został zdemaskowany), innym razem - na retrospektywny pokaz swych filmów do kina Mikro chciał wprowadzić konia (niestety, jego wynajęcie znacznie przewyższało możliwości finansowe Studia Filmów Animowanych), jeszcze innym razem - zamknął się wraz z operatorem na całą noc w hali zdjęciowej i rano wręczył dyrektorowi Studia gotowy film, którego produkcję zaplanowano na kilka miesięcy...   

Zadebiutował zrealizowanym w 1981 roku w bielskim Studiu Filmów Rysunkowych filmem W trawie nie tylko piszczy..., który stanowił jednocześnie jego pracę dyplomową na Wydziale Grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. W tej zabawnej opowiastce o parze zakochanych ludzików, mieszkańców pola truskawkowego, nieustannie nękanych przez niezbyt przyjaźnie nastawione otoczenie, utrzymanej w poetyce delikatnego horrorku, można już dostrzec wyraźne cechy stylistyczne przyszłych filmów Sroczyńskiego. Debiut poprzedziła praca przy realizacji filmów innych reżyserów: Ryszarda Lepióry (Hotel, Koryto), gdzie pełnił funkcję autora opracowania plastycznego, oraz Bronisława Zemana (8 i 3/4), gdzie oprócz opracowania plastyki był również współscenarzystą. Już w tych filmach – w ich treści, plastyce i formie - widać wyraźny zarys kina, które będzie później – jako etatowy reżyser Studia Filmów Animowanych w Krakowie - z taką konsekwencją uprawiał.

Jego animowane opowiastki - Wilhelm Tell (1983), NGC (1983), Apteczka pierwszej pomocy (1983), 2013 Odyseja kosmiczna (1985), Dziwne zdarzenie na przystanku autobusowym o piątej rano w miejscowości X (1987), I love Feratunos, czyli smak krwi (1987) - to w większości pastisze popularnych gatunków: horroru, science fiction, tyle że podane w autorskiej poetyce. Dwudziestominutowy Film animowany (1982) - chyba najbardziej efektowne dokonanie artystyczne Sroczyńskiego, które przyniosło mu Brązowego Lajkonika w Krakowie, Srebrną Plakietkę w Chicago i Nagrodę FICC w Oberhausen – okazał się pastiszem... filmu animowanego, a jednocześnie dawał – jak ujął to Karol Irzykowski już w 1924 roku w swej Dziesiątej Muzie, przepowiadając animacji świetlaną przyszłość - domyślnemu dostateczne wyobrażenie o potężnych możliwościach tkwiących w tym gatunku filmowym. Sroczyński okazał się nad wyraz „domyślny”.

Uprawia kino autorskie: jest scenarzystą, reżyserem, autorem opracowania plastycznego (niekiedy także muzycznego) wszystkich swoich filmów. Bardzo szybko wypracował sobie własny, oryginalny styl. Poprzez charakterystyczną kreskę, a także typ uprawianego humoru jego filmy stały się natychmiast rozpoznawalne. Połączenie dowcipu i inteligencji, fantazji i wyobraźni, nobilitacja żartu, gagu filmowego, purnonsensu, żarliwa miłość do kina, wiara w jego niezamierzone możliwości - to podstawowe cechy tej twórczości.

Niezwykle bliska kinu Sroczyńskiego stała się poetyka surrealistyczna. Moim ulubionym malarzem nie był - niestety – Jan Matejko, a Salvador Dali. Jak wiemy z historii sztuki, Dali dzieci nie spłodził. Owszem, był świetnym mężem i kochankiem swojej żony Gali, ale potomstwa nie pozostawił. Postanowiłem więc być jego niepisanym surrealistycznym potomstwem - wspomina reżyser, absolwent krakowskiej ASP im. Jana Matejki. I dodaje: Moje życie w Polsce upływało między socrealistyczną propagandą w telewizji a niedzielnymi nabożeństwami. Efekt końcowy: inspiracje zupełnie innym światem, światem zza żelaznej kurtyny, bez Stalina, Gomułki i nabożeństwa. Pierwsza płyta Beatlesów, potem Stonesów, otworzyła mi oczy na zupełnie nowe horyzonty. Potem przyszła fala komiksów, wampirów, okultyzmu, nawiedzonych starych domów i przybyszów z kosmosu. Tak więc wszystkie moje fascynacje i inspiracje poszły w innym kierunku niż z programowych edukacji planów pięcioletnich. Kiedy przeczytałem pamiętniki Luisa Bunuela, odkryłem w nich bardzo podobne życie do mojego. Podobnie jak Bunuel dorastałem w reżimowo-religijnej atmosferze. I podobnie jak Bunuela zainteresował mnie surrealizm.     

Sroczyński dostrzega także w kinie animowanym funkcję użytkową. Stąd w jego dorobku filmy zleceniowe: Czołówka Ogólnopolskiego Autorskiego Filmu Animowanego w Krakowie, która o mały włos nie otrzymała nagrody w tym konkursie (przeszkodą okazał się regulamin, nienormujący takiego przypadku), oraz film reklamujący zalety kosmetyku dla piesków - Szampon Bari. W tej krótkiej kynologiczno-gangsterskiej opowiastce potrafił Sroczyński zawrzeć wszelkie walory swojego kina. Szkoda tylko, że ów filmik szybko zniknął z ekranów naszych telewizorów. Ponoć zdjął go jakiś prominentny urzędnik Telewizji Polskiej, kiedy jego piesek wyłysiał po skorzystaniu z reklamowanego kosmetyku. Cóż, trzeba lepiej wybierać zleceniodawców. Artysta wyciągnął wnioski i już blisko dwadzieścia lat realizuje zachcianki nowojorskich zleceniodawców.

Do Stanów Zjednoczonych wyjechał w 1989 roku, a więc wtedy, kiedy rodzima rzeczywistość przechodziła ustrojową transformację. Tak prawdę mówiąc, nie opuściłem Polski wcale. Nie chcę, aby to zabrzmiało zbyt pompatycznie czy cwaniacko, ale czuję się Polakiem, tak samo jak czuję się obywatelem całego świata. Polityka nie ma tu nic do rzeczy. Mój wyjazd podyktowany był raczej ciekawością. Jeśli chodzi o sprawy artystyczne, to na pewno zyskałem coś nowego, czego nie doświadczyłem w Polsce – nowe podejście do sztuki, może więcej pokory, na pewno odmienne myślenie, dostosowane do innej mentalności i innej wrażliwości - tak uzasadnia motywy swego wyjazdu z Polski przed blisko dwudziestu laty.

W Nowym Jorku kontynuuje swą artystyczną karierę, choć zajmuje się głównie ilustracją książkową (bestsellerem stała się książka dla dzieci napisana przez Whoopi Goldberg z jego rysunkami), projektowaniem okładek płyt (świetna okładka amerykańskiej płyty Michała Urbaniaka Songs for Poland), rysunkiem prasowym (m.in. dla Playboya), film – który w Polsce był jego główną pasją – przesuwając z uprzywilejowanej pozycji na miejsce równorzędne innym, uprawianym z powodzeniem, sztukom. 

Nie czuję się emigrantem, bo nikt nie zmuszał mnie do wyjazdu. I nikt nie zmusza mnie do powrotu. Zresztą dzisiaj można mieć - i jedno, i drugie. Od czasu do czasu pojawiam się na starych śmieciach. Ameryka zresztą wcale nie jest tak daleko, jak wam się wydaje. Chyba szybciej dostanę się samolotem z Nowego Jorku do Warszawy niż pociągiem pospiesznym z Zakopanego do Gdańska. Tak więc błagam was, nie katujcie mnie pytaniami, czy tęsknię, czy rozpaczam... Mam co robić, są tysiące projektów, nad którymi muszę pracować. Nie przysyłajcie mi ani worków z ziemią, ani wody z Bałtyku w butelce. Jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie na pokaz moich filmów, aby razem się pośmiać – zachęca artysta.

Jerzy Armata

Zapraszamy do dyskusji na forum NH


Strona główna  Po 11.NH  Program festiwalu  Aktualności  Festiwal  Muzyka  Wydarzenia specjalne  Przestrzeń NH  Felietony Romana Gutka  Przyjaciele festiwalu  Kontakt

Strona główna - pełna wersja