Miesięcznik „Kino" 2010, nr 3, s. 36-37
Ekranowe animacje Wilczyńskiego mają bardzo swoisty charakter i nie są pozbawione autobiograficznych odniesień, dość czytelnych, nawet dla kogoś, kto nie zna bliżej ich autora. Nie zawsze tak uderzających, jak w zadedykowanej już w tytule: Mojej Mamie i sobie, autoironicznej, a przy tym pełnej powściąganej czułości, miniaturze sprzed dziesięciu lat.
Sporą część tej ponad dwuminutowej historyjki obrazkowej wypełnia nader intensywne karmienie niemowlaka, z którego szybko wyrasta prawdziwy olbrzym o znajomej fizys i charakterystycznej sylwetce. Łagodnie karykaturalne autoportreciki rysownika pojawiają się także w innych jego filmach. A trzeba podkreślić, że Mariusz Wilczyński jest mistrzem maksymalnie uproszczonego konterfektu. Kapitalne są podobizny, w których owal twarzy i kształt głowy, obwiedzione ledwie jedną, ciągłą linią, celnie charakteryzują daną osobę, a nieliczne tylko, lecz bardzo znamienne szczegóły jej fizjonomii zdają się być odwzorowywane jakby od niechcenia, niedbałymi pociągnięciami ręki. Taki charakter mają na przykład porteciki Chopina pojawiające się w niespełna czternastominutowej animacji Szop, szop, szop, Szopę..., zrealizowanej przed jedenastu laty z odmiennej niż tegoroczna, choć również rocznicowej okazji - Międzynarodowego Roku Chopinowakiego - dla telewizyjnej Dwójki.
Jest to trochę liryczna, trochę żartobliwa, już to na swojską - folklorystyczną, już to na narodową - polonezowo-mazurkową nutę szopenowską nastrojona, dowcipna opowiastka rysunkowa o pradziejach i dziejach ojczystych. Od legendarnych czasów poczynając, z Wandą w wiadomej roli topielicy, poprzez chrystianizacyjny przełom skutkujący między innymi krzyżem na Giewoncie, baśniowe wyczyny Lajkonika i Twardowskiego, rycerskie przemarsze i romansowe bezeceństwa ułańskie, aż po zmowę Hitlera ze Stalinem, wojenne bombardowania Warszawy i w końcu zainstalowanie i obalenie komunizmu. Symbolicznie je obrazuje ostateczne w końcu, po paru nieskutecznych próbach, strącenie czerwonej gwiazdy z ponurego gmaszyska w guście Pałacu Kultury i Nauki. Wieńczą ten nader selektywny przegląd legendarno-historyczny brawa dla koncertującego ze łzami w oczach kompozytora. A wśród słuchaczy jawią się sportretowane żartobliwie postacie znamienitych krakowiaków współczesnej doby: papieża Jana Pawła II, Czesława Miłosza, Piotra Skrzyneckiego i Wisławy Szymborskiej. Jej to wiersz, zaśpiewany przez Stanisława Soykę a zilustrowany przez Mariusza Wilczyńskiego, stał się też osnową innej króciutkiej animacji poetycko-muzycznej - Allegro ma non troppo, sprzed dwunastu już lat.
Postacie owych luminarzy zostały odwzorowane innym sposobem, aniżeli wspomniany wyżej, uproszczony, bardzo syntetyczny rysunek. W filmie o Chopinie bowiem animator próbował różnych technik, wśród których zwracają uwagę kolażowe zestawienia i barwne wycinankowe układy. Jednak nie te, ciekawe przecież poszukiwania i rozmaite eksperymenty plastyczne, ale maksymalnie oszczędny, własny sposób prowadzenia trochę nerwowej linii zdaje się decydować o oryginalności animacyjnych przedstawień Mariusza Wilczyńskiego. Pojawiają się wśród nich ulubione motywy, jak na przykład pulsujące gęstymi, skłębionymi dymami kominy fabryczne, dom z biało-czerwoną flagą, rzeka czy kanał, łódka, statek, nagie drzewa, ptaki, pisklaki, dziwaczne, fantastyczne stwory, czy też zgoła zwyczajne ryby...
Bezradnie łapiące powietrze a potem litościwie wrzucane do rzeczki karpie zagrają milczące role w nastrojowym filmiku Wśród nocnej ciszy (2000). Natomiast wielkomiejski pejzaż stanie się tłem niezwykłej przygody bohatera innej minianimacji - Czasy przeszły (1998), w której sparafrazowana została rysunkowo najpierw słynna scena z Dzisiejszych czasów Chaplina: wciągnięcia w tryby rozkręconej maszynerii pracującego przy taśmie robotnika, a potem - nie mniej słynny epizod z dziecięcym wózkiem na odesskich schodach, z Pancernika Potiomkina.
Te pastiszowe nawiązania do historii kina nie są przypadkowe. Charakterystyczną bowiem cechą animacyjnej plastyki Mariusza Wilczyńskiego jest częsta stylizacja filmowego obrazu na stare, pruszące rysami uszkodzonych taśm i migocące zmiennym natężeniem światła, kadry dawnego kina. Nadaje to całej jego twórczości specyficzne i bardzo znamienne piętno.
Sentymentalnie potraktowany budynek starego kina pojawi się w finale dedykowanego zmarłym rodzicom kilkunastominutowego filmu Niestety, zrealizowanego w 2004 roku. W porównaniu z wcześniejszymi, ta animowana opowiastka Mariusza Wilczyńskiego jakby mrocznieje, zdaje się smutniejsza i bardziej pesymistyczna w swej coraz trudniejszej do odczytania - w toku projekcji - symbolicznej wymowie. Pożerane postacie nie wykwitają, jak niegdyś, w żarłocznych ustach kwiatami, łzy kapią gęściej a i muzyczne tło rysunkowej narracji stwarza mocno przygnębiającą aurę.
A właśnie bardzo starannie dobierana muzyka, współtworząca w sposób wyrazisty, a czasem wręcz dojmujący, klimat filmu to jeszcze jeden charakterystyczny rys animacyjnej twórczości tego autora. Także niespełna sześciominutowej miniatury ekranowej, zatytułowanej z angielska From the green hill (1999), w której prym wiedzie ze swoją trąbką - i w samym kadrze i poza nim - jeden z muzycznych przyjaciół rysownika, Tomasz Stańko. Był nim również zmarły przed trzema laty kompozytor, gitarzysta, harmonijkarz i wokalista Tadeusz Nalepa, który zdążył jeszcze napisać muzykę do najnowszego, powstającego właśnie filmu pod owym dziwnym tytułem Zabij to i wyjedź z tego miasta. Grzegorz Ciechowski zaś odżywa w groteskowym filmie-piosence, też o wymyślnym tytule Śmierć na pięć (2002).
Animacje Mariusza Wilczyńskiego są nieodrodnym tworem epoki masowych mediów audiowizualnych. Artysta umiejętnie wykorzystuje ich możliwości, by tak rzec, komunikacyjne, ale nie byłby sobą, gdyby - choć przecież tak zżyty z telewizją - nie dworował sobie zjadliwie z jej komercyjnych przypadłości. Żarciki z reklam telewizyjnych to jeszcze jedno mocne podkreślenie aspiracji do bycia twórcą w pełni suwerennym i osobnym, i pomimo korzystania z masowego przekazu - wręcz elitarnym.
Tadeusz Szyma
Miesięcznik „Kino" 2010, nr 3, s. 36-37